Zmiany w procedurach adopcyjnych
REKLAMA
W myśl ustawy o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej za przeprowadzanie adopcji odpowiedzialny będzie marszałek województwa, a nie - jak do tej pory - powiat. Ośrodki obecnie funkcjonujące zostaną zlikwidowane, a w ich miejsce powołane zostaną nowe.
REKLAMA
Marszałkowie, tworząc nowe ośrodki, mogą skorzystać z dotychczas funkcjonujących struktur. W myśl ustawy muszą zatrudnić pracowników tych ośrodków publicznych, które przeprowadziły 10 adopcji w ciągu roku i tych ośrodków niepublicznych, które mają na swoim koncie 20 adopcji. Gwarancje zatrudnienia przewidziane w ustawie nie obejmują pracowników ośrodków niezajmujących się bezpośrednio adopcją, ale np. szkoleniami rodzin zastępczych.
"Dla mnie to jest rewolucja. Sednem tej decyzji jest to, żeby ośrodki zajmowały się tylko adopcją. Do tej pory bardzo wiele z nich zajmowało się bardziej rodzinną opieką zastępczą. Teraz, jak rozumiem, wsparcie rodzinom zastępczym ma dawać w większym stopniu koordynator rodzinnej pieczy zastępczej" - powiedziała PAP przewodnicząca Koalicji na Rzecz Rodzinnej Opieki Zastępczej Joanna Luberadzka-Gruca.
Jej zdaniem 10 adopcji rocznie dla publicznych ośrodków i 20 dla niepublicznych nie jest "szokująco dużą liczbą". "Trudno mi sobie wyobrazić, że jest utrzymywany ośrodek - personel, budynek, etc. - który przeprowadza mniej niż 10 adopcji rocznie" - powiedziała.
REKLAMA
Dodała jednak, że na pewno w pierwszym okresie, w ciągu pierwszego roku albo nawet dłużej, następstwem tej zmiany będzie mniejsza liczba adopcji. "Mogą zablokować się szkolenia dla rodzin adopcyjnych. Do tej pory organizowane były one w sposób ciągły, jedno się kończyło, kolejne zaczynało, teraz część ośrodków je wstrzymuje" - powiedziała.
Jej obawy potwierdzają rodzice czekający na adopcję. "Dostaliśmy kwalifikację (zgodę na adopcję - PAP) 19 grudnia, ale dowiedzieliśmy się, że ośrodek, z którym współpracowaliśmy, ma zostać zlikwidowany. Obawiamy się, że przez to będziemy dłużej czekać. Mamy nadzieję, że nie będziemy musieli całej procedury przechodzić od nowa" - powiedziała PAP Małgorzata Szymańska. Ona i jej mąż czekali na szkolenie rok. Dodała, że rodzice nie wiedzą, co będzie po nowym roku, z kim będą dalej współpracować.
Zdaniem Luberadzkiej-Grucy, po wejściu w życie ustawy ośrodków będzie znacznie mniej i prawdopodobnie będą bardziej scentralizowane, zapewne głównie w dużych miastach; być może będą tworzone ich filie. Teraz niepublicznych ośrodków jest więcej niż publicznych. Według Beaty Dołęgowskiej, prezeski Fundacji Dziecko-Adopcja-Rodzina prowadzącej ośrodek w Otwocku, zlikwidowanych ma zostać 35 proc. obecnie działających placówek, głównie niepublicznych.
Organizacje pozarządowe - bo to one prowadzą ośrodki niepubliczne - czują się pokrzywdzone wymogami, które wprowadziła ustawa. Wielu placówkom brakuje zaledwie kilku procedur, by spełnić kryterium 20 adopcji rocznie. One także przewidują, że wraz z wprowadzeniem zmian rodzice będą czekać dłużej i na szkolenia, i kwalifikacje, i na dzieci.
Jak powiedziała Luberadzka-Gruca, obecnie na niemowlę czeka się ok. dwóch lat. W innych przypadkach procedura - od zgłoszenia się do ośrodka do przyjęcia dziecka trwa ok. rok. W tym czasie przeprowadza się kwalifikacje, szkolenia, robi się wywiady środowiskowe.
Zwróciła uwagę, że w ustawie są zapisy, które mają ograniczyć adopcje ze wskazaniem, czyli ukrócić handel dziećmi. "Teraz wszystkie adopcje mają odbywać się przez ośrodek adopcyjny. Nawet jeśli matka mówi, kto ma opiekować się jej dzieckiem, ci ludzie muszą mieć kwalifikację i ukończone szkolenie, a decyzję i tak zawsze podejmie sąd" - wyjaśniła.
Podkreśliła, że jeszcze kilka lat temu nie zdarzało się, żeby sąd nie przyjął wskazania. W tym roku - choć ustawa jeszcze nie obowiązuje - spotkała się już z takimi przypadkami. "Do tej pory sąd tylko przyklepywał taką decyzję, nie trzeba było mieć szkoleń, ani spełniać innych warunków. Tak przebiegały te wszystkie pseudoadopcje - kojarzenie par przez internet itp." - podkreśliła.
W jej opinii ta sfera bardzo wymaga uporządkowania. "Wydaje się, że to proste: są ludzie, którzy pragną dziecka i dziecko, które potrzebuje rodziców, wiec cóż piękniejszego, niż ich skojarzyć. Ale my tak naprawdę nie wiemy, jaka jest sytuacja tych ludzi. Potrzeba posiadania dziecka jest bardzo silną potrzebą w życiu człowieka, więc trudno się dziwić, że mają ją również ludzie, którzy mogą nie podołać wychowywaniu dziecka" - wskazała Luberadzka-Gruca.
Jej zdaniem ludzie, którzy mają dzieci z tzw. adopcji blankietowej - nie mieli szkoleń ani kontaktów ze specjalistami - tak naprawdę nie wiedzą, na co się decydują.
"Nigdy nie słyszeli o tym, że dziecko, które adoptują, może być chore, może mieć FAS (alkoholowy zespół płodowy), bo przecież nie wiedzą, czy matka dbała o siebie w ciąży, czy się badała, czy piła alkohol, czy były w jej rodzinie choroby genetyczne. Zdarza się, że adopcje są rozwiązywane, że ludzie porzucają dzieci, bo one mają problemy, na które oni nie byli przygotowani. Na to wszystko może przygotować ich szkolenie - zwiększa prawdopodobieństwo, że sobie poradzą, zaczną szukać pomocy specjalistycznej, jeśli coś się zacznie dziać" - powiedziała Luberadzka-Gruca.
REKLAMA