Jego zdaniem, jedynym wyjściem z impasu byłyby tylko głębokie reformy banków, wprowadzające restrykcje na ich działalność i ograniczające ich władzę.
"Burza się zbliża. Ponowny kryzys jest bardzo możliwy za sprawą tego, co dzieje się teraz w Europie i USA. Mamy polityczny klincz w Waszyngtonie między Demokratami a Republikanami i taki sam klincz w Brukseli, gdzie Unia Europejska jest bardziej bezsilna niż kiedykolwiek. Kryzys w strefie euro może doprowadzić do kryzysu globalnego, ponieważ nie ma woli politycznej czy też zgody między krajami ze strefy euro, aby mu zaradzić" - powiedział Matthijs w rozmowie z PAP.
"W Europie mówi się o kolejnym pakiecie ratunkowym dla banków. Niezależnie jednak od tego, że z powodu deficytów budżetowych rządy nie mają na to pieniędzy, to nie ma też warunków politycznych, żeby to zrobić. Wszędzie narastają protesty społeczne przeciw bankom. Ludzie mówią bankom: już raz was uratowaliśmy - w 2008 roku - i zapłaciliśmy za to rachunek, bo wzrasta bezrobocie i spadają nasze dochody. Znowu więc mamy was ratować?" - kontynuował profesor.
Według niego, społeczeństwa krajów zachodnich mogłyby się zgodzić na kolejne poświęcenia tylko pod warunkiem "fundamentalnej reformy banków".
"Chodziłoby o uszczuplenie ich potęgi, powrót do ścisłego oddzielenia bankowości komercyjnej od inwestycyjnej, zwiększenie wymogów kapitałowych, zmniejszenie udziału lewarowania w gromadzeniu kapitału, a nawet zaakceptowanie mniejszych zysków, aby można było zwiększyć procenty od oszczędności klientów. Jak powiedział prezydent Obama, banki nie mają danego im przez Boga prawa do zysków, w końcu to ludzie powierzają im pieniądze" - powiedział prof. Matthijs.
Skrytykował on także rolę Niemiec w staraniach o zażegnanie kolejnego kryzysu.
"Niemcy są naturalnym przywódcą w Unii Europejskiej, ale to, co robią, jest destrukcyjne. Trzymają się uparcie koncepcji, które są szkodliwe dla UE - zaciskać pasa, zażywać gorzkie lekarstwo, podnosić podatki. To tylko pogorszy sytuację" - powiedział.
Matthijs ma nadzieję, że kryzys nie doprowadzi do rozpadu strefy euro, ale tego nie wyklucza.
"Żaden polityk nie chciałby być za to odpowiedzialny, a Niemcy najmniej, bo najwięcej na tym stracą. Gdyby wrócili do marki, tracą 30 do 40 procent swych inwestycji na peryferiach strefy euro, a ich waluta staje się tak silna, że uderza to w ich eksport. Niemcy zrobią więc wszystko, żeby tego uniknąć" - powiedział.
"Z drugiej strony, nie jest niemożliwe to, że dojdzie do podziału UE na dwie strefy, gdzie kraje północne Unii pozostałyby w strefie euro, a kraje południa powróciłyby do swych narodowych walut, które by zdewaluowały" - dodał.
Unia Europejska - jego zdaniem - utrzyma się jako wspólny rynek, ale "trzeba poważnie rozważyć, czy bardzo różniące się od siebie kraje mogą mieć wspólną walutę bez unii politycznej i bez dyscypliny budżetowej".
Niewykluczona jest także - według prof. Matthijsa - "Europa dwóch prędkości, czyli unia fiskalna sześciu lub siedmiu krajów, głównie północnych, które zachowują euro, jako swoją walutę oraz pozostałych krajów, które z czasem do nich dołączą".