Trwa bal, gra muzyka, na parkiecie pary tańczą, ale wszyscy myślą, aby kręcić się jak najbliżej wyjścia - tak przed laty opisywał sytuację przed bessą jeden z giełdowych guru. I tym razem było podobnie. Muzyka grała, bo PKB w Polsce rosło w tempie 6-7 proc., a portfele tańczących puchły w szalonym tempie. To, że od ponad czterech lat, gdy amerykańskie czołgi zajęły Bagdad, na światowych giełdach trwał nieustający festiwal hossy, uśpiło czujność inwestorów.
Zaczyna i kończy zagranica
Hossę na warszawskiej giełdzie rozpoczętą w 2003 r. zawdzięczamy inwestorom zagranicznym, którzy pojawili się nad Wisłą zwabieni perspektywami polskiej gospodarki lada moment wchodzącej do Unii. Szczególne znaczenie miało to dla inwestorów amerykańskich - dla nich młoda giełda w UE niosła ze sobą o wiele mniejsze ryzyko, niż pozostając poza jej granicami. Krajowe instytucje finansowe i inwestorzy indywidualni jeszcze lizali rany po głębokiej bessie spowodowanej pęknięciem bańki internetowej. I dopiero zmasowane zakupy zagranicy przekonały ich do hossy.
Teraz impuls do panicznej wyprzedaży też przyszedł z zagranicy. Załamanie na amerykańskim rynku kredytów hipotecznych wywołało gwałtowne spadki cen akcji na dojrzałych rynkach w USA i Europie. Okazało się, że wielkie instytucje finansowe są zaangażowane po uszy na tym ryzykownym rynku. Dla globalnych powierników straty poniesione na Wall Street oznaczają, że aby pokryć te straty, powinni sprzedać akcje na rynkach, gdzie mają jeszcze zyski. Dlatego posypały się akcje w Warszawie czy Pradze.
Ale nie tylko zaważył na tym kryzys w USA. Kolejną przyczyną był zmierzch tzw. carry trade, czyli kupowania akcji na młodych rynkach dzięki pieniądzom pożyczonym tam, gdzie stopy procentowe były niskie. Chodzi przede wszystkim o Japonię. Pożyczanie jenów i rzucanie ich na giełdy w każdym rejonie świata weszło w krew wielkim instytucjom finansowym. Takie operacje były zyskowne do czasu, gdy stopy procentowe w Japonii były niskie, a jen tani. Ale to przeszłość. Teraz inwestorzy chcą spłacać jeny, bo stopy w Japonii idą w górę. Aby to zrobić, muszą sprzedać akcje na młodych rynkach i zainkasować zyski.
Pierwsze, bardzo poważne sygnały bessy pojawiły się na początku roku. Gdy w górę zaczął iść kurs jena na przełomie lutego i marca, zachwiała się giełda w Szanghaju, a za nią wszystkie młode rynki. Krótko po tym upadł New Century Financial - jedna z największych amerykańskich instytucji finansowych udzielająca pożyczek hipotecznych osobom o niskiej wiarygodności kredytowej. Co się stało? Stopy procentowe w USA w ciągu kilku lat wzrosły z 1 do 5,25 proc. i klienci NCF nie mogli spłacić pożyczek. Kryzys na rynku nieruchomości kupowanych głównie na kredyt wywołał osłabienie popytu i ceny domów spadły. Wiosną rynki szybko podniosły się po przecenie z powodu upadku NCF. Dlaczego załamanie cen akcji przyszło dopiero latem i zostało poprzedzone serią rekordów indeksów?
Chciwość jest dobra
W kultowym dla inwestorów giełdowych filmie Oliviera Stone'a "Wall Street" rekin z nowojorskiej giełdy Gordon Gekko mówi: "Chciwość jest dobra". Zatem należy być chciwym, aby zarobić. To właśnie chciwość pozwoliła na kilka miesięcy przedłużyć hossę na giełdach. Paradoksalnie nie było to trudne, bo na rynek płynęła rzeka kapitału. Jednym ze źródeł była utrzymująca się na rekordowym poziomie cena ropy naftowej.
Poza tym instytucje finansowe nie mogą z dnia na dzień przesiąść się z akcji na bezpieczne obligacje: • mają zbyt duże zaangażowanie w akcjach, • muszą inwestować świeży kapitał powierzany im przez nowych inwestorów, którzy oczekują zysków przekraczających dochód z obligacji.
W efekcie w połowie roku, w szczycie hossy, globalne fundusze inwestycyjne dysponowały największym w historii majątkiem. Nieporównywalnie większym niż podczas internetowej gorączki w 2000 r. Wówczas fundusze akcji z USA obracały majątkiem wartym "jedynie" 4,4 bln dol. W czerwcu tego roku miały aż 6,6 bln dol., a przez ostatnie pół roku inwestorzy powierzyli im 89 mld dol. świeżego kapitału. Właśnie ta gigantyczna nadpłynność kapitału na rynkach finansowych powodowała, że indeksy giełdowe stale szły w górę, a inwestorzy i klienci funduszy inwestycyjnych lekceważyli coraz to silniejsze tąpnięcia. Wszędzie.
- Niech się pani nie martwi, jak spadło, to znaczy że znowu urośnie - tak pracownik w jednym z czołowych polskich banków przekonywał w lipcu klientkę zaniepokojoną spadkami wartości jej funduszu. Cztery lata hossy na GPW napędziły funduszom inwestycyjnym klientów na niespotykaną skalę. Obecnie przebieg giełdowych notowań śledzi blisko 3 mln Polaków, którzy powierzyli powiernikom ponad 140 mld zł. Zainwestowali, bo obligacje i lokaty bankowe dają w skali roku skromne kilka procent zarobku.
Inwestowanie w fundusze stało się tak popularne, że jest tematem dyskusji na przyjęciach rodzinnych na równi z polityką i prognozami pogody. Ci, którzy zainwestowali w fundusze dwa-trzy lata temu, mają zapas zysku często przekraczający 100 proc. To zachęca osoby, które dotychczas bały się ryzykować. Swoje zrobiły też same fundusze, które masowo się reklamowały, eksponując historyczne stopy zwrotu i spychając na margines ryzyko. Doszło do tego, że musiała w bezprecedensowy sposób interweniować Komisja Nadzoru Finansowego, która zażądała wycofania niektórych reklam funduszy i opublikowania do nich sprostowań.
Podobnie jak w 1994 r. i 2000 r., kiedy kończyły się poprzednie hossy, Polacy zaczęli traktować giełdę jak maszynkę do zarabiania pieniędzy bez ryzyka. Inwestowali w akcje i fundusze nie tylko swoje oszczędności, ale także posiłkowali się kredytami czy pieniędzmi ze sprzedaży nieruchomości.
Spadło i co dalej?
Dopiero kilka dni temu, gdy największe banki centralne musiały ratować kosztem setek miliardów dolarów płynność instytucji finansowych zaangażowanych na rynku nieruchomości w USA, do wielu inwestorów dotarło, że sytuacja jest naprawdę poważna. A nieoczekiwana piątkowa decyzja Fed o obniżce stopy dyskontowej przekonała wszystkich, że ostatnie załamanie indeksów na giełdach nie dotyka tylko funduszy inwestycyjnych, ale zagraża wzrostowi całej największej gospodarki świata.
Inwestorzy zareagowali podręcznikowo, czyli zaczęli kupować akcje, także w Warszawie. Ale do powrotu hurraoptymizmu daleka droga, bo ani pojedyncze cięcie stóp przez Fed, ani interwencje banków centralnych nie rozwiązują problemów rynku nieruchomości w USA. Amerykanie o niższej wiarygodności kredytowej nadal mają kłopoty ze spłatą kredytów, ceny domów spadają, firmy budowlane martwią się o nowe zlecenia. Sytuacja może się poprawić, gdy do góry w USA ruszy PKB albo Fed obniży główną stopę procentową. Duże znaczenie ma też psychologia - Amerykanie muszą znowu uwierzyć, że nieruchomości są dobrą lokatą.
U nas dominuje przekonanie, że skoro mamy PKB rosnące w tempie 6 proc., stały dopływ gigantycznych funduszy unijnych i Euro 2012 za pasem, to na dłuższą metę nic giełdzie nie grozi.
Jest tylko jedno "ale". Polska nie jest samotną wyspą, tylko krajem silnie powiązanym ze światową gospodarką, potrzebującym stałego dopływu zagranicznego kapitału. I nie ma żadnego powodu, aby indeksy w Warszawie rosły na przekór innym giełdom. Dlatego teraz wszystko na GPW zależy od globalnej koniunktury. Bez tego dobra kondycja naszej gospodarki może co najwyżej ograniczyć skalę spadków.
Tomasz Prusek, Gazeta Wyborcza